Zejście w dół Grand Canyon'u szlakiem Bright Angel Trial wiąże się z liczbą 10. I tak: 10 km w dół, 10 w górę, 10 godzin "spaceru", 10 litrów wypitej wody i wreszcie 4X10 = 40st.C w cieniu. Po dotarciu do Indian Garden, skąd zawracają muły z lakierowanymi turystami w kiczowatych kapeluszach, postanowiłem iść dalej w kierunku rzeki Colorado. Od tego momentu mogę mówić o pewnej opatrzności. Pierwszym ostrzeżeniem była napotkana parkowa strażniczka, która poinformowała mnie, że do rzeki jest jeszcze około 1 godz. marszu i stanowczo odradzała mi zejście i powrót w tym samym dniu. Drugim ostrzeżeniem była tablica z przekreślonym na czerwono "człowieczkiem". "Mariusz nie idź dalej"-  pomyślałem. Gdy spojrzałem w górę i zobaczyłem serpęntynę - wiedziałem, że czas wracać. Powrót szybko zmienił się w walkę o życie. Miejsce odpoczynku wyznacza załom skalny z cieniem. Czasem to tylko 10 m drogi, czasem 300. Trzeba iść i skryć się w cieniu, bo na słońcu umierasz. Pod koniec drogi dostałem dreszczy i zwymiotowałem całą wypitą wodę. Po tym incydencie o dziwo ruszyłem z kopyta i bez odpoczynku doszedłem w 1/2 godz. na samą górę. Na szlaku turyści pozdrawiają się wzajemnie, dając pierszeństwo wchodzącym pod górę. Kiedy odpoczywałem w jednym z załomów, ktoś zapytał mnie, czy jeszcze żyję i czy nie potrzebuję pomocy. Moim największym błędem był brak prowiantu. Reszta to kwestia podjęcia decyzji. Mam duży niedosyt. Nie zanurzyłem dłoni w rzece Colorado i nie zrobiłem zdjęcia owcy kanadyjskiej (Bighorn Ship), która wyszła mi na szlak  i z 5 metrów patrzyła na mnie. Posiłkuję sie więc mosiężnym odlewem. Choć przeżyłem swego rodzaju koszmar i tak poszedłbym jeszcze raz.